Na
portalu „Rebelya.pl” znajdujemy analizę „naszej” absurdalnej i opresyjnej
rzeczywistości autorstwa Marcina Hermana[1].
Ze względu na to, iż tak naprawdę niezmiernie rzadko można w Internecie, ba – w
publicystyce współczesnej odnaleźć tak treściwą, przenikliwą, a jednocześnie
zwięzłą diagnozę sytuacji, pozwolę sobie poniżej zacytować spore kawałki tekstu
Hermana.
I
Autor
pisze m.in.:
Już właściwie
każdy dzień przynosi informacje o szokujących przykładach arbitralności
urzędników i innych funkcjonariuszy państwa wobec obywateli. Szokujących i
napawających grozą. Najgorsze jest to, że trudno sobie dziś wyobrazić
wprowadzenie w Polsce normalności.
Dalej,
Marcin Herman przechodzi do bardziej ogólnego kontekstu, stopniowo zmierzając
do konkluzji:
Żeby coś zmienić w Polsce systemowo na
lepsze, nawet najdrobniejsze sprawy, trzeba przełamać opór, a w zasadzie
wypowiedzieć wojnę, na wielu frontach. Począwszy od własnych urzędników,
podwładnych, którzy wolą się nie wychylać, potem dochodzą żmudne i na ogół
zakończone klęską "reformatora" uzgodnienia międzyresortowe, już
wtedy często włącza się polityka, układy w rządzie, partii rządzącej, koalicji.
Potem parlament, tam znowu mała, doraźna polityka. Na końcu tej drogi jest
najczęście potworek prawny, nadający się do skierowania do Trybunału
Konstytycyjnego.
I tak ze wszystkim, chyba że jest
potężny nacisk jakichś silnych grup interesów albo nacisk z zewnątrz - z Unii
czy innego podmiotu, któremu bardzo zależy na przeforsowaniu pewnych rzeczy
[…].
A i bez tego sama biurokracja (do której
zaliczam też policję, przedsiębiorstwa państwowe, samorządy i ich instytucje,
wymiar sprawiedliwości itd.) jest coraz bardziej niesterowna i podzielona na
mniejsze i większe udzielne księstwa, czy kliki, każdego dnia toczą się różne
gry, dochodzą do głosu ambicje lub ich brak, nieformalne naciski, mała i wielka
polityka, ogólny klimat społeczny i sprzeczne (nierzadko bzdurne) sygnały
płynące dla urzędników ze strony polityków i mediów,lub odwrotnie, kompletne
bezhołowie, bezwład, korupcja i entropia. Prawo? Prawo jest, ale stosowane
bardzo często arbitralnie. Tu nie ma logiki, może nawet jakaś instytucja działa
jak trzeba, ale to tylko wynika z dobrej woli i kompetencji pracujących tam
ludzi, a to też pewna arbitralność. W teorii instytucje powinny działać na tych
samych podstawowych zasadach (zapisanych w konstytucji i innych kartach praw).
Do czego zmierzam? Wyobraźmy sobie
zmianę polityczną w Polsce, i to sporą. Czy naprawdę dzisiejsza opozycja
zmieniłaby, byłaby w stanie zmienić całą logikę (czy raczej - brak logiki), na
jakiej to wszystko działa? Do tego trzeba by gigantycznego wysiłku, przy którym
walka z korupcją i przestępczością (też ważna i trudna) wydaje się łatwizną.
Trzeba by zmienić niezliczoną liczbę ustaw, rozporządzeń, innych aktów prawa,
łącznie z przepisami wewnętrznymi, a może nawet umowami międzynarodowymi.
Trzeba by zmienić bardzo wielu ludzi (dla mnie nie do wyobrażenia choćby przy
tym prawie pracy), bez gwarancji, że ci co przyjdą będą działać na innych
zasadach.
II
Konkluzja
Hermana nie jest zatem optymistyczna, i to delikatnie rzecz ujmując. Pewnie
niejeden czytający tekst Marcina Hermana uzna tenże za pesymistyczny czy nawet
defetystyczny. Ale to dobrze, że tekst nie jest jakimś (typowym zresztą dla
prawicowej strony infosfery) jednakowoż optymistycznym, co tromtadrackim
pleasingiem. Piszący niniejszą glosę, a po troszę i polemikę uważa za Oswaldem
Spenglerem, wybitnym niemieckim historiozofem, że „[…] optymizm jest
tchórzostwem”, a za Józefem Mackiewiczem, najwybitniejszym polskim publicystą
ostatniego stulecia, że „optymizm nie zastąpi nam Polski”. Optymizm jest
tchórzostwem, gdyż oznacza on nic innego, poza brakiem odwagi stanięcia w
prawdzie i braku zrozumienia mechanizmów rządzących realnym światem, w tym –
światem polityki. Pesymizm zaś jest, na tym tle, po prostu dojrzałą postacią realizmu. Realizmu, który sprowadza się do
widzenia rzeczy takimi, jakimi one faktycznie są.
Przejdźmy
teraz do właściwej części tekstu, czyli do uzupełnienia. Marcin Herman kończy
swoją diagnozę słowami: […] ostatnie 20
lat, najdłużej u władzy w Polsce trzymają się ci, którzy nie robią z tym
wszystkim nic. Być może, a nawet zapewne, Autor ma na myśli to, o czym
napiszę poniżej, o czym zresztą powtarzam co jakiś wpis i uważam, że jest to
jak najbardziej warte powtórzeń. Kto trzyma władzę w Polsce? Wróć! Używanie
nazwy „Polska” czy nawet „III RP” w odniesieniu do neo-PRL, w odniesieniu do
bękarta pieriestrojki i okrągłego stołu jest po prostu świętokradztwem, mniej
lub bardziej świadomym albo zgoła nieświadomym.
Kto
zatem trzyma władzę na terytorium rozciągającym się od Odry aż po Bug, od
Bałtyku aż po Tatry? Zatrzymajmy się wpierw nad samym pojęciem władzy oraz
suwerenności. Carl Schmitt rozpoczął jedno ze swoich dzieł, „Teologię
polityczną”, słowami „ten, kto decyduje o stanie wyjątkowym, jest suwerenny”. Oznacza
to, że władza jest zdolnością do ustalania i narzucania reguł organizacji
danego systemu. Stąd, grupa trzymająca władzę nie musi piastować oficjalnie
najwyższych funkcji w państwie (prezydenta, premiera, ministrów, posłów),
między bajki należy też włożyć teorie o „suwerenności ludu” czy „suwerenności
narodu”.
Kwestia
kluczowa dla naszych rozważań to fenomen tzw. transformacji ustrojowej,
powszechnie utożsamianej z tzw. upadkiem komunizmu oraz jej długofalowych
konsekwencji. Zatrzymajmy się na moment nad faktycznym znaczeniem słowa
„transformacja”: oznacza ona ni mniej, ni więcej, tylko zmianę formy. Transformacja ustrojowa lat 1989 – 91
była zatem transformacją komunizmu w
neokomunizm, wg zmarłego w czerwcu 2010 roku analityka Christophera Story –
przejściem od komunizmu jawnego do komunizmu ukrytego. „Transformacja
ustrojowa” sprowadzała się do zamiany przez komunę „władzy bezpośredniej” na
„władzę pośrednią”, że ponownie pojadę Schmittem. PRL zmieniła formę na PRL-bis występującą pod
przykryciem „III RP”. Realną władzę w neopeerelu (czyli podejmowanie i egzekwowanie
najważniejszych decyzji) trzyma przetransformowana oligarchia komunistyczna –
środowiska komunistycznej bezpieki wojskowej i cywilnej oraz najważniejszych
segmentów kompartii. Najważniejsze elementy systemu politycznego są
kontrolowane przez te środowiska albo zdalnie i zakulisowo, albo poprzez
bezpośrednią infiltrację i penetrację. Tyle, jeśli idzie o poziom wewnętrzny,
to samo z grubsza ma miejsce na poziomie międzynarodowym: „III RP” to
inkarnacja PRL, zaś „Federacja Rosyjska” to inkarnacja ZSRS. Powiązania łączące
(neo)peerelowskie peryferie z (neo)sowiecką centralą zostały zachowane i nigdy
nie udało się ich zerwać.
Do
czego zmierzam, pisząc niniejszy tekst? To,
co opisuje Marcin Herman jest „zaledwie” elementem systemu
neokomunistycznego, demobolszewickiego – komunizmu w demoliberalnej formie. „Grupa
Trzymająca Władzę” – czyli grupy formalne i nieformalne, legalne i nielegalne,
których rdzeniem są przetransformowane struktury komunistyczne i agentura
sowiecka – stanowi „Partię Wewnętrzną”. Podmioty, o których pisze Herman:
biurokracja, oficjalny system partyjny, media, samorządy, policja, sądownictwo,
państwowe (ale i prywatne!) przedsiębiorstwa, a także hierarchia Kościoła
Katolickiego (niestety, takie są twarde fakty) czy też rozmaite nieformalne
grupy interesów i lobbies stanowią „Partię Zewnętrzną”. Oba te elementy systemu
są ze sobą ściśle sprzężone, można powiedzieć, że żyją w ścisłej symbiozie, przy
czym z wyżej podanych powodów „Partia Zewnętrzna” podlega „Partii Wewnętrznej”.
Powinniśmy zatem mówić i pisać nie o „oparach polskiego absurdu”, ale o
„oparach peerelowskiego absurdu”.
Co
jeszcze należy dodać, system ten może teoretycznie trwać w nieskończoność. Jest
tak przede wszystkim dlatego, że neokomunizm jest z definicji i z natury nastawiony
na władzę: ekspansję i reprodukcję poprzez kooptację, mianowanie i – co
pokazała (w sumie błaha, jak na standardy neopeerelu) sprawa sędziego Tuleyi –
poprzez dziedziczenie pozycji i wpływów. Naiwne jest zatem twierdzenie, że
minie, „gdy wyzdychają stare komuchy” i wraz z nadejściem „młodego pokolenia”. Ponadto,
neokomunizm posiada doskonałe zdolności adaptacji do zmiennych warunków
otoczenia oraz strategicznego kamuflażu.
Kolejna
sprawa, o której trzeba w tym kontekście wspomnieć, to kondycja społeczeństwa,
a w zasadzie populacji zamieszkującej neopeerel. Istota komunizmu, w tym i
neokomunizmu, sprowadza się do władzy oraz sowietyzacji, czyli inżynierii
społecznej mającej za zadanie hodowlę „nowego człowieka”, który byłby zarówno
rezerwuarem kadr i niewolników oraz stworzenie społeczeństwa kastowego,
rządzonego przez komunistyczne elity. I w ciągu niemal 70 lat komuny (45 lat
komunizmu jawnego plus 23 lat komunizmu ukrytego) nad Wisłą udało się sowieciarzom
osiągnąć ten stan. Nawiasem, diagnozowany od lat w prawicowej blogosferze, a
ostatnio publicystyce „leming” to nic innego, jak właśnie współczesna, nadwiślańska
odmiana „Homo sovieticus”. Wręcz kongenialne połączenie sowieckiego
(Zinowiewskiego i – jakkolwiek to karkołomnie powiedziane – hellerowskiego)
pierwowzoru z zachodnim „człowiekiem masowym”, czy to w typologii Ortegi Y
Gasseta, czy Juliusa Evoli, czy krótko, a precyzyjnie opisanemu w scholiach
N.G. Davili.
Jakie
są główne mechanizmy, główne motory sowietyzacji w neopeerelu? Po pierwsze,
wykształciła się – ze szczególną intensywnością w ciągu ostatnich 24 lat –
kastowa hierarchia społeczna, w której (jeszcze raz przywołajmy Orwella i jego
genialną analizę, „Rok 1984”) „Partią Wewnętrzną” są struktury komunistyczne,
„Partią Zewnętrzną” – szeroko pojęty aparat administracyjno-urzędniczy, reszta
zaś populacji to „prole” – zarówno niewolnicy systemu, jak i jego baza
społeczna. Wszelkie beneficja i prekaria rozdaje „Partia Wewnętrzna”, zaś „Partia
Zewnętrzna” i „prole” są pod nią podwieszeni. Po drugie, a być może i
najważniejsze – lud zamieszkujący PRL-bis został przyzwyczajony do systemu i uważa go niejako za stan naturalny, za coś tak oczywistego,
jak to, że zimą pada śnieg a woda – że zacytuję klasyka – ma to do siebie, że
spływa z gór i powoduje powódź. Robotnik budowlany łazi po budowie bez
asekuracji i odzieży ochronnej i dostaje pieniądze „pod stołem” po sześciu
miesiącach, asfalt topnieje szybciej niż śnieg, urzędnik traktuje petenta (słowa,
słowa, słowa! Radzę się też przyjrzeć urzędniczej nowomowie!) jak – za
przeproszeniem – psie gówno na ulicy, permanentne dwucyfrowe bezrobocie, bieda,
wieczny kryzys – to norma dla ludzi urodzonych (i żyjących) w tym kraju,
niegdyś w pełni zasługującego na nazwę „Polska”. Taką samą normą jest to, że
„samoloty gdzieś lecą i coś się dzieje” oraz to, że na szczycie ludzkiego
łańcucha troficznego znajduje się przetransformowana nomenklatura komunistyczna
i bezpieka. To, że rządzący od 1944 roku uważnie wpatrują się w każde skinienie
Stalinów, Breżniewych, Barroso, Merkel i Putinów – również jest stanem
naturalnym.
Ale
o trzech z ostatnich wymienionych spraw lepiej głośno nie mówić, chociaż ma się
ich świadomość, lepiej lub gorzej usystematyzowaną. Ujawnia się tu atawizm
jeszcze z czasów pierwotnych – lepiej nie używać nazwy potwora/demona/krwawego
bóstwa, by nie sprowokować jego (skądinąd całkiem realnego) gniewu. Tym
bardziej nie wypada buntować się przeciwko czerwonej „nędzy egzystencji”
(opisanej przez Jana Stachniuka). Stąd też zsowietyzowane społeczeństwo ze
wściekłością i nienawiścią reaguje czy to na opozycję polityczną, czy to na
współobywateli – dysydentów. W końcu jest to – patrząc z poziomu czystej
socjobiologii i czystych faktów – jak najbardziej zrozumiałe, bo jeśli dojdą
tacy do głosu, to „pan szef” wywali z roboty, władza znów pośle na ulicę
czołgi, SKOT-y i koksowniki, w niemieckiej prasie napiszą o „polskich
neonazistach”, a Putin strąci kolejny samolot. Zsowietyzowane społeczeństwo
ponarzeka na wysokie koszta wszystkiego, na opresyjny aparat urzędniczy, na
złodziei, na „komuchów” (a o wiele częściej na „kler”, „faszystów”, „PiS”,
„prawicę”, ewentualnie na „Żydów” i „masonów” itd.) – ale na tym się skończy. W
końcu o wiele bardziej woli tkwić w neokomunistycznym bardaku, który
przynajmniej jest stanem naturalnym i znanym, aniżeli ryzykować zmiany na
lepsze, które – co pokazały lata 1992 i 2005-07 – są stanem krótkotrwałym, po
którym wszystko wraca do komunistycznej normy. A poza tym istnieje jeszcze
wentyl bezpieczeństwa w postaci emigracji czy kooptacji.
O
wpływie manipulacji poprzez edukację (od przedszkoli po uczelnie wyższe) i
media napisano już tyle, że nie ma co o tym tutaj mówić.
III
Dochodzimy
tu do punktów zwrotnych i „kamieni milowych” w procesie sowietyzacji
społeczeństwa polskiego. Jedni upatrują „mordu założycielskiego” PRL-bis w gay-party
Kiszczaków i Michników w Magdalence, okrągłym stole czy w planie Balcerowicza,
inni – w brutalnym morderstwie popełnionym przez bezpiekę na księdzu Jerzym,
jeszcze inni – w stanie wojennym. Wszystkie z wyżej wymienionych stanowisk
wyjaśniają przyczyny stanu faktycznego, o ile uzna się fakt, że były one
częścią nadwiślańskiego odcinka „operacji pieriestrojka”. To właśnie w wyniku
działań podejmowanych przez komunistów w latach 1980 – 1981, w wyniku stanu
wojennego, „stanu powojennego” i samego tylko momentu transformacji, neopeerel
istnieje w takiej formie w jakiej istnieje.
Ale
trzeba się cofnąć w czasie dalej, niż do „trzynastego grudnia roku pamiętnego”,
bowiem zbrodnią założycielską peerelu w ogóle, zbrodnią założycielską komunizmu
na terenie Polski było stłumienie antykomunistycznego powstania lat 1945 – 56.
Józef Mackiewicz pisał w jednym ze swoich dzieł [2]:
Co stanowi o metodzie działania sowieckiego
na podbity naród? Tę metodę można porównać do operacji chirurgicznej,
polegającej na wyjmowaniu pacjentowi jego mózgu i serca narodowego. Ale wiemy,
że pierwszym warunkiem jest, aby pacjent leżał spokojnie. [...] Pod tym
względem bolszewicki zabieg chirurgiczny nie tylko nie różni się od normalnego,
a raczej bardziej niż każdy inny uzależniony jest od mądrze stosowanej
etapowości, a warunkiem jego powodzenia jest właśnie ta straszna, milcząca,
zastrachana, sterroryzowana psychicznie bierność społeczeństwa. Jego bezruch.
Jego fizyczne poddanie. Społeczeństwo,
które strzela, nigdy się nie da zbolszewizować. Bolszewizacja zapanuje dopiero,
gdy ostatni żołnierze wychodzą z ukrycia i posłusznie stają w ogonkach. […].
Żołnierze
Niezłomni (nie lubię określenia „Wyklęci”, bo jest to określenie wskazujące na
nieświadome przyjęcie optyki komunistycznej) byli ostatnimi z kasty polskich
Kszatrijów, która z definicji, przez tysiąclecia (ze wskazaniem na krótki okres
faktycznej niepodległości w latach 1918 – 1939) stanowiła elitę narodu, kastę
przywódczą, ba – stanowiła Wolną Polskę,
bowiem suwerenność i niepodległość (zarówno na poziomie narodowym, państwowym
jak i indywidualnym) może wywalczyć i utrzymać jedynie elita wojskowa
przewodząca organicznemu społeczeństwu, zorganizowanemu na wzór wojska, gdzie
obywatel był żołnierzem, a żołnierz - obywatelem. Manewr komunistów polegał nie
tylko na „usunięciu pacjentowi mózgu i serca”, ale także na podmianie
usuniętych organów zupełnie obcymi tworami. W miejsce polskiej klasy wojowników
sowieci wszczepili swoją, stanowiącą „długie ramię Moskwy” i twardy rdzeń elit
komunistycznych. To komunistyczna bezpieka wojskowa – jak pisze choćby
Cenckiewicz – stłumiła kontrrewolucję, stała za masakrą zbuntowanej
Wielkopolski w 1956 roku, masakrą na Wybrzeżu w 1970, stanem wojennym oraz
transformacją ustrojową. I także w neopeerelu jest faktycznym ośrodkiem
decyzyjnym, nadal pełniąc funkcję (neo)sowieckiego „słupa”.
Po
„rozładowaniu lasów”, po „Poznańskim czerwcu” wszystkie tzw. „polskie miesiące”
miały charakter buntów niewolników, które nie wykraczały poza granice
zakreślone przez komunistyczne władze i których głównym postulatem był
„komunizm z ludzką twarzą”; nawet bohaterscy bracia Kowalczykowie nie chcieli
zabijać nikogo z czerwonej swołoczy. Przede wszystkim dlatego, że udało się w
społeczeństwie zaszczepić pacyfizm połączony ze strategią przetrwania, której
jedną z treści jest groźba (mniejsza z tym, czy faktyczna, czy bluff) zbrojnego
stłumienia buntu – czy to rękami „rodzimej kanalii”, czy to „bratnią pomocą”
sowiecką. Nadzór ze strony bezpieki miał tu rolę niezwykle ważną, choć jedynie
„techniczą”. Nurt niepodległościowy i antykomunistyczny w „Solidarności” został
zmarginalizowany – jak wspomina choćby Andrzej Gwiazda – jeszcze zanim
„Solidarność” zyskała swoją nazwę, a w każdym razie przed I Zjazdem. Z kolei
takie ruchy niepodległościowe i antykomunistyczne jak „Solidarność Walcząca”,
LDP-N czy nawet stara, antykomunistyczna lewica z PPS-RD nie tylko stanowiły
znikomą i niewiele realnie znaczącą mniejszość, ale też, co najważniejsze nie
dopuszczały zbrojnego wystąpienia przeciw komunistom. W takich warunkach można było przeprowadzić
operację przetransformowania komunizmu w neokomunizm. Stąd też – parafrazując
pewną piosenkę – tutaj, w neopeerelu „jest, jak jest”.