Pośród
euforii i triumfalizmu po wygranych przez Andrzeja Dudę wyborach prezydenckich
pojawia się wreszcie głos rozsądku, czyli niebezpieczne i odważne pytania
Aleksandra Ściosa.
Aby
próbować na nie odpowiedzieć, należy przypomnieć o pewnych, niestety oczywistych
sprawach. Choć przeszło to do nadwiślańskiego folkloru politycznego i stało się
obiektem kpin, ustępujący prezydent Komorowski postąpił… adekwatnie, tytułując
„Szogunem” szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, generała Kozieja (adepta
kursów GRU, w latach 80. współtworzącego plany nuklearnego ataku Sowietów na
Zachód). Aż do epoki Meiji, Szogunowie pełnili faktyczną władzę w Japonii mimo,
iż formalnie podlegali Boskiemu Cesarzowi, będąc „zaledwie” głównodowodzącymi
armii. Podobnie jest w PRL-bis (choć ta jest zaledwie parodią Szogunatu):
faktyczną władzę sprawuje przetransformowana komunistyczna oligarchia na czele
z wojskową bezpieką, stanowiąca - tak samo, jak za starych, dobrych czasów -
„długie ramię Moskwy”. Konstytucyjne organy władzy, w tym urząd prezydenta to
zaledwie zewnętrzny krąg władzy coś w rodzaju „słupa”. W szczególności,
prezydent Komorowski to reprezentant interesów komunistycznej wojskówki. Po
likwidacji WSI (i „katastrofie” smoleńskiej) to właśnie pałac prezydencki stał
się „kryszą”, z której struktury bezpieki wojskowej uczyniły legalny ośrodek
dyspozycji politycznej. Podobnie było i jest z Platformą Obywatelską; jeśli
komunistyczną oligarchię porównać do orwellowskiej Partii Wewnętrznej, to PO
pełni rolę Partii Zewnętrznej. I tak, jak władzy nie ma ani prezydent
Komorowski, ani premier Tusk, ani premier (premierzyca? Premiera?) Kopacz, tak
tym bardziej nie sprawuje jej prezydent-elekt…
W
ciągu mijającego ćwierćwiecza kilka razy dochodziło do zwycięstwa w wyborach
sił antysystemowych czy też raczej
dążących do rewizji neokomunistycznego systemu. Za każdym razem zostały one
obalane na drodze puczu: parlamentarno-gabinetowego w 1992, wyborczego w 2007 i
„bratniej pomocy” udzielonej w Smoleńsku w 2010. Nigdy siły takie, jak Ruch
Odbudowy Polski czy też Prawo i Sprawiedliwość nie były w stanie tego systemu
obalić. Przede wszystkim ze względu na brak właściwego rozpoznania sytuacji
(mówienie o „postkomunizmie”, a nie o neokomunizmie i kontynuacji PRL) i
dysproporcje sił. Nie da się zwyciężyć z systemem, którego istota jest trudna
do uchwycenia, niewłaściwie rozpoznana. Nie da się zwyciężyć metodami pokojowymi i demokratycznymi z systemem, którego
najważniejszym orężem są zasoby odziedziczone po komunistycznych specsłużbach,
począwszy od dezinformacji i kombinacji
operacyjnych, poprzez represje administracyjne i szeroko pojętą
korupcję, a skończywszy na działalności „seryjnego samobójcy” i dokonywaniu
zamachów.
„Dlaczego - pyta
Ścios - Andrzej Duda mógł zostać
nowym prezydentem? Dlaczego wygrał z człowiekiem wspieranym przez ośrodki
propagandy i potężnych reżimowych graczy? Dlaczego pozwolono, by w drodze
„demokratycznych przemian” odszedł patron ludzi z wojskowej bezpieki,
najgorliwszy przyjaciel Moskwy i filar triumwiratu III RP? Dlaczego
rozstrzygnięcie to tak łatwo przyjęto na Kremlu, jeśli to stamtąd wyszedł
projekt zamachu smoleńskiego? Dlaczego środowisko Belwederu pogodziło się z
utratą wpływu na armie i służby specjalne? Dlaczego nie sięgnięto po
„sprawdzone metody”, nie próbowano sfałszować wyniku wyborczego lub nie
postawiono na „rozwiązania siłowe”? Dlaczego zaakceptowano tak niewielką
przewagę głosów, skoro w ubiegłorocznej farsie wyborczej nie cofnięto się przed
jawnym fałszerstwem? Dlaczego w państwie ignorującym prawa obywateli i reguły
demokracji, o wyniku najważniejszej rozgrywki miałaby decydować trzyprocentowa
różnica „werdyktu wyborczego”? Dlaczego środowisko skupione wokół BK nie
okazuje dziś obaw przed rozliczeniem tej prezydentury, przed poznaniem tajemnic
„lochów” belwederskich, ujawnieniem kalendarzy spotkań, nazwisk gości i
doradców? Dlaczego w tej kampanii nie słyszeliśmy słowa o zamachu smoleńskim
ani wzmianki o roli Belwederu w kształtowaniu „ładu posmoleńskiego”?”
Czyżby zatem neokomunizm „zniknął”, „skończył się” i „rozpłynął w powietrzu” tak samo, jak ćwierć wieku temu komunizm starego typu? Nie. Czyżby system „się sypał”? Ta opcja jest już bardziej prawdopodobna. Należy też przypomnieć o jednym: komunizm, zarówno starego, jak i nowego typu, ma pewną stałą, a niedocenianą cechę: stałość celów strategicznych oraz zmienność i ogromna elastyczność działań operacyjnych i taktycznych. Kiedy trzeba (na przykład w celu przegrupowania) - system czasowo wycofuje się się, oddając pola przeciwnikowi, a innym razem - zaostrza semi-totalitarne lub totalitarne praktyki. Z kolei celem uwiarygodnienia się jako system „zachodni” i „demokratyczny”, neokomunizm dopuszcza do zewnętrznych kręgów władzy, na jakiś czas, siły antysystemowe.
Sytuacja,
którą obserwujemy obecnie jest wypadkową dwóch głównych czynników:
Pierwszym czynnikiem jest defensywa systemu. Grupa
faktycznie trzymająca władzę w Polsce, czyli wojskowa bezpieka, za pozwoleniem
swoich sowieckich mocodawców musiała spuścić nadmiar pary z garnka. Zapewne
uznała, że „zwycięstwo” Komorowskiego, zwłaszcza poprzez zastosowanie
„sprawdzonych metod”, takich jak fałszerstwo wyborów albo rozwiązanie siłowe pochłaniałoby
zbyt dużą ilość zasobów i zbyt kosztowne, a ponadto mogłoby okazać się
nieskuteczne w kontekście sowieckiej polityki popieriestrojkowej dezinformacji
i aktualnej sytuacji międzynarodowej.
Lata
2007-2015 były fazą „zjadliwą” neokomunizmu, podczas której - właśnie pod
zarządem Platformy Obywatelskiej - umocniono wpływy Ubekistanu oraz Rosji
Sowieckiej. Konsekwencjami społecznymi była postępująca totalitaryzacja życia,
niebywały wzrost szeroko pojętych praktyk korupcyjnych, wdrażanie lewackich
rozwiązań społeczno-obyczajowych, a na poziomie gospodarczym ostateczna
kradzież, wyprzedaż za bezcen bądź likwidacja resztek majątku narodowego. Nie
tylko „byli” komuniści, esbecy i oficerowie bezpieki wojskowej z zakulisowymi
wpływami na politykę tudzież umieszczeni w kluczowych instytucjach
politycznych, nie tylko „najtańszy” gaz od Gazpromu, nie tylko kuratela FSB nad
polskim kontrwywiadem wojskowym, ale też niespotykana nigdy wcześniej samowola
urzędników, regulujących już praktycznie każdy aspekt życia, niespotykana dotąd
korupcja, nepotyzm i kolesiostwo, traktowanie państwa jako prywatnego folwarku
i tak dalej. To zaczęło uderzać po kieszeni zarówno tzw. „zwykłego,
przeciętnego Kowalskiego”, jak i szeregowych beneficjentów systemu oraz
szeregowych członków zewnętrznych kręgów władzy: takich, którzy de facto
pływali w takim samym gównie, tyle że bliżej powierzchni, niż poprzedni
wymienieni (np. górnicy z likwidowanych kopalń, rybacy ze szrotowanych kutrów, bezrobotni
absolwenci uczelni wyższych itp.).
Można
powiedzieć, że mitologia transformacji ustrojowej (komunizmu w neokomunizm),
mówiąca o świetlanej przyszłości, „zachodzie” i dobrobycie, który miał przyjść
po krótszym lub dłuższym okresie „chudym” stopniowo, powoli, ale konsekwentnie
wyciera się i pada. Rozbieżność establishmentowej propagandy ze skrzeczącą
rzeczywistością zauważa zwłaszcza duża część ludzi urodzonych pod sam koniec
lat 80. i w latach 90. Miało być tak pięknie, a tu - cytując klasyka - „chuj,
dupa i kamieni kupa”! Brak perspektyw (obojętnie, z jakim wykształceniem i
umiejętnościami), konieczność emigracji i życia za granicą jako obywatele
drugiej kategorii, niskie płace, coraz większa peryferyzacja coraz większych
obszarów kraju, zaniżone pensje za pracę, brak możliwości stabilizacji
socjalnej, powszechna korupcja, nepotyzm i złodziejstwo. Pojawia się też coraz
więcej przebłysków w indywidualnej i zbiorowej świadomości o korelacji pomiędzy
„oszustwem pieriestrojki” a obecną, złą sytuacją. Neokomunistyczny
establishment PRL-bis najwyraźniej zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę i wie,
że wzmożenie działalności skądinąd coraz bardziej topornych instrumentów
propagandy nie tylko pochłonęłoby ogromne koszta, ale mogłoby się okazać w
perspektywie średnioterminowej po prostu nieskutecznie.
Reasumując,
można powiedzieć, że Platforma Obywatelska (ale także i SLD oraz w jakimś
zakresie PSL) w roli „Partii Zewnętrznej”, stopniowo zużywa się. Co więcej, z
tych samych powodów zużywa się też sam demobolszewizm - popieriestrojkowy
komunizm ukryty, posługujący się niektórymi mechanizmami demoliberalnymi, co
świetnie opisał Józef Darski w analizie „Dominacja elit sowieckich w warunkach
pluralizmu”, który mówi również o rychłym końcu dwóch czynników, które
utrzymywały przy życiu neokomunizm, stanowiąc wentyl bezpieczeństwa i kanał finansowania.
Stopniowo kończy się możliwość ucieczki przed systemem na zachód Europy, gdyż
kraje, takie jak Wielka Brytania, Niemcy, Francja czy Holandia stopniowo będą
coraz mniej zdolne do przyjęcia dalszych fal emigracji, częściowo z przyczyn
ekonomicznych, częściowo z powodu wzrostu nastrojów nacjonalistycznych. Z tych
samych przyczyn kończy się dopływ kasy z Unii Europejskiej, której istnienie w
obecnej formie, w perspektywie średnioterminowej, stoi pod dużym znakiem
zapytania. Ponadto, kraje Europy Zachodniej czeka prędzej czy później irredenta
islamska i kontra ze strony sił nacjonalistycznych, który to konflikt będzie
podsycany przez Moskwę i Pekin.
Tu
przechodzimy do drugiej przyczyny
„zmian” w Peerelu-bis, mianowicie kontekstu międzynarodowego. Można z całą
pewnością powiedzieć, że jeżeli obserwujemy świadomą defensywę systemu, to zdecydowano
się na ten krok ze względu na aktualną sytuację międzynarodową. Chodzi zarówno
o sytuację w Europie, jak i w pozostałych częściach świata.
Na
poziomie światowym obserwujemy walkę o światową hegemonię, w której głównymi
graczami są „Blok Eurazjatycki” pod wodzą osi Moskwa-Pekin, „Sojusz Zachodu”
pod wodzą USA oraz pozbawiony afiliacji terytorialnej i stricte geopolitycznej „Syndykat”
- globalna finansjera, która z reguły wykorzystuje do swoich celów państwa
zachodnie. „Blok Eurazjatycki” realizuje swój światowy cel poprzez oblężenie
Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. Rozpoczęło się ono na przełomie XX i
XXI wieku, dekadę po sfingowanym upadku komunizmu, a obecnie ma miejsce faza,
która na pokolenia zadecyduje o układzie sił na świecie. Do niedawna Rosja
Sowiecka i ChRL realizowały swoje interesy metodami politycznymi, ekonomicznymi
oraz środkami aktywnymi, nie używając przemocy na większą skalę. Sytuacja ta
zmienia się od roku 2008, kiedy to Rosja Sowiecka dokonała inwazji na Gruzję, a
swoje apogeum ma od aneksji Krymu i rozpoczęcia działań wojennych na Ukrainie.
Moskwa daje jasno do zrozumienia, że nie zamierza zatrzymać się na Dnieprze,
prowadząc jednocześnie program rozbudowy zbrojeń konwencjonalnych i
niekonwencjonalnych, z kolei komunistyczne Chiny coraz śmielej roszczą sobie
prawa do panowania nad basenem Pacyfiku Zachodniego. Równolegle, od dłuższego
czasu trwają wysiłki, by utworzyć wspólną eurazjatycką przestrzeń strategiczną,
składającą się z ChRL, Federacji Rosyjskiej i Unii Europejskiej. Do niedawna
towarzyszyła temu polityka „resetu” relacji z Rosją Sowiecką i Chinami,
prowadzona przez Baracka Obamę, a także wspieranie bolszewickich reżymów w
Moskwie i Pekinie przez ponadnarodowe korporacje.
W
ostatnim czasie, zapewne pod wpływem inwazji na Ukrainę i coraz bardziej
zuchwałych działań dyplomatycznych Moskwy, sytuacja się zmienia. Część
establishmentu politycznego Stanów Zjednoczonych (a składa się on nie tylko z
„weteranów” Czarnych Panter, idiotów, geszefciarzy, agentów wpływu i byłych
członków Komunistycznej Partii USA) najpewniej zrozumiała śmiertelne
zagrożenie, jakie płynie z Moskwy i Pekinu. Waszyngton zrozumiał, że musi w
końcu zareagować - inaczej zostanie całkowicie okrążony przez sieć sojuszy pod
wodzą tandemu Rosja Sowiecka-ChRL. Jedyną możliwą reakcją było posłanie wojsk
do Europy Środkowo-Wschodniej, a także uruchomienie swoich politycznych aktywów.
Podobnie postąpiła część globalistycznego „Syndykatu”, na czele z George
Sorosem. Być może uznali, że nie da się robić interesów z czekistami z Kremla i
aparatczykami kompartii z Pekinu, jeśli zamierzają oni podpalić świat.
Wracając
na „rodzimy” grunt, najpewniej wraz z dynamizacją konfliktu na Ukrainie mogło
dojść do pozornego przejścia na stronę przeciwnika wiodącej części elit
PRL-bis, zarówno z „Partii Wewnętrznej”, jak i „Partii Zewnętrznej”. Tak
właśnie można tłumaczyć nagłą zmianę poglądów na politykę Putina i Rosji
Sowieckiej takich ludzi jak Tusk, Komorowski, Michnik czy wspomniany Koziej: po
prostu centrala z Moskwy albo kazała im udawać prozachodniość i
proamerykańskość, albo przynajmniej dała dla tego posunięcia zielone światło.
Posunięcia, które pozwoli - nie jest jeszcze pewne, na ile z sukcesem - na
zakamuflowanie powiązań Ubekistanu z sowieciarzami i kontynuowanie przez Kreml
infiltracji struktur zachodnich przez „konie trojańskie”.
Jedno
jest pewne - do ostatecznego pokonania komunizmu, który przetransformował się
ćwierć wieku temu jest bardzo, bardzo daleko. Wycofanie systemu jest tymczasowe
i przypuści kontratak, gdy tylko przegrupuje się i zmieni koniunktura
międzynarodowe. Już zresztą mówi się o możliwości puczu - obalenia
prezydenta-elekta przez trybunał konstytucyjny, będący - jak określił niegdyś
Józef Darski - jednym z instytucjonalnych bezpieczników neokomunistycznego
układu. Ponadto, opozycja musi stać się opozycją faktycznie antysystemową:
przede wszystkim uznać, że system panujący nad Polską jest de facto komunizmem
ukrytym i wyzbyć się demoliberalnych, polrealistycznych i solidarnościowych
zabobonów i modus operandi, co niestety wydaje się bardzo mało prawdopodobne.
Jeżeli tego nie uczyni, będziemy skazani na powtórkę z „Nocnej zmiany”,
wyborczego puczu z 2007, a nie daj Boże - Smoleńska.